Wyobraźcie sobie klimat II WŚ i partyzantki na wschodniej granicy, gdzie wkrada się wątek okultystyczno-fantastyczny. Dodajcie do tego atmosferę miejscami bliższą horrorowi niż fantasy i macie tę książkę. Brud, okrucieństwo, ale znośnie podane, natomiast nieznośne jest to, że... nie wiem, do czego ta książka mnie zaprowadziła. Brakuje mi tutaj trochę wyjaśnienia pewnych wątków. Ale pewnie będzie miała swoich fanów.
@kukrak Widziałem pozytywne głosy na temat tej książki, więc możliwe, że po prostu mnie się nie spodobała, a Tobie bardzo przypadnie do gustu. Tutaj widać, że autor po prostu chciał zostawić duży cliffhanger, który pewnie nigdy nie zostanie zakończony - dlatego skojarzyło mi się to z horrorami, bo (pomijając klimat) tam też autorzy często nie wyjaśniają, skąd właściwie biorą się różne zjawiska i zostawiają niedopowiedzenia. @ksiazki
Dzisiaj skromnie, gdyż przyznaję, że w ostatnich dwóch tygodniach mało słyszałem rzeczy, które rzeczywiście mogę polecić.
Millie Manders and the Shutup, album "Wake up, shut up, work" - zaczynamy od zespołu, który nie gra w "moich" klimatach (ska), ale jakiś czas temu został mi polecony tutaj, na Mastodonie i nie powiem, fajne to. Ta płyta ma lepsze (szybsze) i gorsze (wolniejsze) momenty, ale ogółem dobrze się przy niej bawiłem. Mam wrażenie, że środkowe utwory mocno obniża ocenę tego albumu.
Agabas - a to ciekawe. Miałem już do czynienia z deathjazzem (w postaci zespołu The Shining), ale tutaj mamy do czynienia nie z eksperymentalną muzyką, tylko po prostu czymś utrzymanym w mniej więcej stałym stylu, który - co prawda - nudzi się po jakimś czasie, ale zanim to zrobi, to ciekawi. Gdy tylko uchwycimy death metal, wchodzi saksofon. Gdy oswoimy się z saksofonem, wchodzi growl. Nieczęste połączenie i pewnie dlatego zwróciłem na nie uwagę, choć przyznam, że po jakimś czasie wszystko zaczęło zlewać mi się w jedną melodię.
Negator, album "Lvx Haeresis" - bardzo mocno słychać tutaj język niemiecki, nawet za mocno jak na mój gust (jeśli chodzi o brzmienie), natomiast muzycznie to robi robotę. A przy drugim utworze zacząłem myśleć, że zaczynam słuchać zespołu Blackbraid (zwłaszcza, że był kolejny na playliście). To ostatnie wydawnictwo tego zespołu i choć nie zawojował mojego serca, to gdzieś tam zwrócił uwagę.
Pierwsze w życiu 100km rowerem zrobione.
Wiem, że są tacy (także tutaj), którzy podobne dystanse robią co rano przed śniadaniem, a co 2 weekend biorą udział w ultra - ale dla mnie to było wyzwanie #rower@rower
Od ładnych paru lat zmagałam się z myślą „a może by coś w końcu napisać o Ulverze”, ale za każdym razem coś mnie powstrzymywało. Aż w końcu parę dni temu dobiegła mnie wieść o śmierci klawiszowca projektu, Tore Ylvizakera – spoczywaj w pokoju, wilku – i zrobiło mi się jakoś niezwykle przykro. To nie tak, że byłam jakąś wielką fanką Ulvera, nie znam ich całej dyskografii, ba! Jeszcze do niedawna nawet nie znałam imion członków zespołu… Ale jednak. Po pierwsze, wiadomo, szkoda człowieka, plus to nie są nawet jacyś starzy ludzie, więc na pewno działa tu element szoku. Po drugie… Cokolwiek dalej stanie się z tym projektem, na pewno czekają go zmiany.
Właściwie słowo „zmiana” charakteryzuje Ulver niemal od początku. W końcu zespół ten jest znany z tego, że po zrobieniu blackmetalowej trylogii uznał, że teraz to jednak będzie robił inne rzeczy, i kolejne siedemnaście lat spędził na eksperymentach, gdzie żadna płyta nie przypominała do końca poprzedniej. Dużą rolę odegrał w tym właśnie Ylvisaker, który dołączył do grupy w 1998 roku i wniósł tam sporo swojej własnej melodycznej, elektronicznie brzmiącej wrażliwości.
Choć zdecydowanie nie można powiedzieć, że Ulver wcześniej nie był skłonny do eksperymentów. Jaka inna grupa po blackmetalowym debiucie uznała, że hej, teraz zrobimy sobie folkowo-akustyczną płytę z czystym wokalem i harmoniami? No właśnie… Mimo miejscami nieporadnych wokali „Kveldssanger” nadal broni się bardzo dobrze. Brzmi, jakby z black metalu wyjąć wszystkie obskurne, edgy i metalowe elementy i zostawić… No właśnie, co? Chyba można to nazwać atmosferą, która – jak przypuszczam – stanowi jedną z największych zalet tego gatunku.
Wróćmy jednak do eksperymentalnej ery zespołu, tej po 1998 roku. Czego Ulver wtedy nie robił! Soundtracki do twórczości Williama Blake’a, soundtracki do filmów, płyta z coverami – piękne wykonanie Jefferson Airplane, o matko – kolaboracje, płyty elektroniczne, progresywne, post-rockowe…
@dancingindystopia doskonale opisałaś "Perdition City" 😀 Ten album i właśnie "Shadows of the Sun" będą mi zawsze najbliższe, chociaż lubiłem też i soundtracki, i te wariactwa na temat Williama Blake'a... a potem potwornie rozczarował mnie koncert, na którym widziałem ich w grudniu 2010 (chociaż sam Garm zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie, gdy miałem przyjemność go wywiadować, i poczułem z nim fajną nić porozumienia). Chwilę potem wydali jeszcze słabiutkie "Wars of the Roses" i jakoś tak się oddaliliśmy. "Julius Caesar" był bardzo spoko, ale już chyba byliśmy od siebie za daleko, żebym aż tak się nim zachwycał... chociaż jak porównujesz go teraz do "Peryferala", to aż mam ochotę wrócić - zarówno do płyty, jak i książki (od której odrzuciło mnie swego czasu beznadziejne polskie tłumaczenie) 😉
29 lat. IMO najlepsza ich płyta, świetnie się starzeje (w odróżnieniu od wielu innych pozycji z dyskografii braci C.), a także bez wątpienia jest jedną z ważniejszych pozycji gatunku. #metal#doommetal@muzykametalowa
A przecież nie sposób przecenić wagi takich drobnych więzi. Małe sklepy, lokalne księgarnie, rodzinne bary czy restauracje, zakłady usługowe, serwisy – w nich zaś ludzie, z którymi wchodzimy w relacje – to wszystko jest wspólnotowa sieć, to wszystko są małe laboratoria, w których formują się nasze społeczne umiejętności. Ba, w których wykuwa się – podobnie jak w interakcjach z rówieśnikami – nasza zdolność nawiązywania kontaktu, rozumienia siebie nawzajem. W których uczymy się – wiem, że to określenie niemal już zapomniane – dobrych manier, szacunku dla innych, dla ich pracy, wysiłku i zaangażowania. Uczymy się postrzegać społeczny świat jako przestrzeń zróżnicowaną, gdzie każdy ma swoje miejsce. Swoje niezbywalne miejsce, w którym żyje, działa, i w którym – a może raczej: z którego – jest na swój niepowtarzalny sposób pożyteczny dla wspólnoty, dla innych.
Nie ma i nie będzie – bo być nie może – takiej nauki, takiej zaprawy do życia we wspólnocie, jeśli całą tę sieć lokalnych miejsc zastąpią bezduszne nie-miejsca. I jeśli naszych sprzedawców, szewców, mechaników, księgarzy, bibliotekarzy czy cukierników zastąpią boty i skanery.
Czy aby na pewno chcemy takiego świata? Na to pytanie nie odpowie za nas żadna maszyna, nawet ta najnowocześniejsza, która doskonale robi „ping”.
@LukaszD Mnie jest żal ludzi, którzy to prowadzili swoje małe biznesy i zostali wykasowani przez korporacje. Ale rozumiem, ze każdy może mieć inne doświadczenia.
Bardzo przyjemna książka, pretendująca do miana guilty pleasure, ale nie takiego cukierkowego. Właściwie wszystko mnie się w tej książce podoba, choć czuć tutaj niewykorzystany potencjał, który może zaowocuje fajna serią. Historia jest dość prosta, ale jest ten staroszkolny fantasy klimat związany z zamkami, królestwami, tajemną magią i księżniczkami. No i dużo to o porodach i powijaniu męskiego potomka.
Recenzja i aż trzy linki. Dlaczego? Bo to książka ważna, po raz pierwszy u nas wydana, warto nie przegapić.
Marcin Krol "Podróż romantyczna" Iskry 2024
"Diagnoza Norwida jest prosta. Polaków w dziewiętnastym wieku cechuje skłonność do ucieczki od rzeczywistości. Dlaczego? Bo „od czasu, kiedy rzeczywistość zaczęła być nikczemną czyli raczej nikczemność stała się u nas rzeczywistą – przeklęto wszelką rzeczywistość…”. Norwid doceniał wysiłek duchowy Mickiewicza, pojmował pożyteczność „Pana Tadeusza”, nie mógł jednak pohamować się przed sarkazmem: „poema arcy-narodowe-polskie? w którym jedyna figura serio jest… Żyd (Jankiel) – zresztą awanturniki, facecjoniści, gawędziarze i dwie niewiasty: z tych jedna metresa, druga pensjonarka”. „Pan Tadeusz” to jeszcze jeden dowód na to, że kultura polska ucieka od rzeczywistości. Ucieczka doprowadziła do tego, że Polska to wielki symbol jako sztandar narodowy i nic jako społeczeństwo. Tak wyraźnie widzieli oprócz Norwida tylko Mochnacki i Brzozowski."
Pan Tadeusz rzeczywisty nie jest, i rzeczywiście — przerysowany, wręcz (delikatnie, ale) karykaturalny miejscami. Ale czy miał być fotografią albo planem na przyszłość? Lata '30 dziewiętnastego wieku, w Paryżu… Mickiewicz pisał dla tych, którzy pamiętali Insurekcję, nadzieję Księstwa Warszawskiego, oszołomionych jeszcze klęską Powstania Listopadowego. Dla nich — i o nich. Tych, którzy rzeczywistość znali, pobici przez nią wielokrotnie, którym nie trzeba było o niej przypominać, bo los emigranta robił to codziennie.
Na każdej stypie przychodzi taki moment, kiedy zaczynają się wspomnienia — „a pamiętacie, jak Staszek…”, „wujek kiedyś przyszedł do mnie…” — i przynoszą ulgę. Każdy ma coś do dodania, choćby „tak, taki właśnie był!”, staje ten nieobecny między nimi — jak obecny, jakby nic się nie stało, zaraz zrobi tę swoją minę i dorzuci o sobie anegdotę. I jest to obraz przerysowany, wręcz (delikatnie, ale) karykaturalny miejscami. I jest to potrzebne, jak laudanum. I tak był potrzebny Pan Tadeusz.
I są tacy, co się tym gorszą, i są tacy, co przedawkowują. I obaj nie mają racji, bo ten czas trzeba przeżyć, a nieobecnego człowieka czy świat — zapamiętać żywego.
@brie Wiesz, dla mnie historia jest zawsze czyjaś interpretacją. Tak było w moich czasach szkolnych, tak jest też teraz, gdy czytam różne publikacje. Podchodzę do niej jak do jeża. Tej pozycji nie miałam jeszcze możliwości przeczytać, ale zainteresowaly mnie przytoczone artykuly z KL. Zgadzam się w pełni z Twoim ostatnim zdaniem. A nawiasem mówiąc wolę matematykę. Tam trudniej manipulować faktami i mniej znaczą poglądy i opinie popularyzatora.
Z Corym Doctorowem pierwszy raz zetknąłem się dzięki jego powieści pt. "Mały brat", którą często rekomendowałem osobom zainteresowanym dystopiami. Doctorowa cenię jednak najbardziej nie za beletrystykę, a za literaturę faktu i aktywizm. Szczególnie polecam książkę, którą napisał z Rebeccą Giblin, czyli "Chokepoint Capitalism: How Big Tech and Big Content Captured Creative Labor Markets and How We'll Win Them Back".
Skąd sie wziął ruch QAnon, jaki ma wpływ na demokrację, jak można ulec zbiorowym urojeniom w książce "Uwierz w Plan. Skąd się wziął QAnon i jak namieszał w Ameryce". Reporter Will Sommer ukazuje początki ruchu, śledzi najbardziej podejrzane zakątki internetu, w przebraniu pojawia się na zlotach QAnon.
"Frances Haugen, sygnalistka demaskująca praktyki Facebooka, ujawniła w 2021 r. raport z eksperymentu z Carol oraz duży zbiór wewnętrznych dokumentów, które wyniosła z firmy. Wynikało z nich, że Facebook od lat wiedział, jaką rolę odgrywa w przyczynianiu się do rozwoju QAnonu. Serwis, bynajmniej nie neutralny, zabiegając o nowych użytkowników i zasięgi, okazał się niechcący głównym werbownikiem ruchu.
W 2018 r. dyrektor generalny Facebooka Mark Zuckerberg postanowił nadać priorytet takim treściom, na które użytkownicy serwisu żywo reagują. Skorzystał na tym QAnon, ruch bazujący na treściach o emocjonalnym ładunku, prowokujących do reakcji. Zuckerberg, promując tego rodzaju wpisy, nieumyślnie przekształcił swój serwis w żyzny grunt dla rozwoju QAnonu."