Od ładnych paru lat zmagałam się z myślą „a może by coś w końcu napisać o Ulverze”, ale za każdym razem coś mnie powstrzymywało. Aż w końcu parę dni temu dobiegła mnie wieść o śmierci klawiszowca projektu, Tore Ylvizakera – spoczywaj w pokoju, wilku – i zrobiło mi się jakoś niezwykle przykro. To nie tak, że byłam jakąś wielką fanką Ulvera, nie znam ich całej dyskografii, ba! Jeszcze do niedawna nawet nie znałam imion członków zespołu… Ale jednak. Po pierwsze, wiadomo, szkoda człowieka, plus to nie są nawet jacyś starzy ludzie, więc na pewno działa tu element szoku. Po drugie… Cokolwiek dalej stanie się z tym projektem, na pewno czekają go zmiany.
Właściwie słowo „zmiana” charakteryzuje Ulver niemal od początku. W końcu zespół ten jest znany z tego, że po zrobieniu blackmetalowej trylogii uznał, że teraz to jednak będzie robił inne rzeczy, i kolejne siedemnaście lat spędził na eksperymentach, gdzie żadna płyta nie przypominała do końca poprzedniej. Dużą rolę odegrał w tym właśnie Ylvisaker, który dołączył do grupy w 1998 roku i wniósł tam sporo swojej własnej melodycznej, elektronicznie brzmiącej wrażliwości.
Choć zdecydowanie nie można powiedzieć, że Ulver wcześniej nie był skłonny do eksperymentów. Jaka inna grupa po blackmetalowym debiucie uznała, że hej, teraz zrobimy sobie folkowo-akustyczną płytę z czystym wokalem i harmoniami? No właśnie… Mimo miejscami nieporadnych wokali „Kveldssanger” nadal broni się bardzo dobrze. Brzmi, jakby z black metalu wyjąć wszystkie obskurne, edgy i metalowe elementy i zostawić… No właśnie, co? Chyba można to nazwać atmosferą, która – jak przypuszczam – stanowi jedną z największych zalet tego gatunku.
Wróćmy jednak do eksperymentalnej ery zespołu, tej po 1998 roku. Czego Ulver wtedy nie robił! Soundtracki do twórczości Williama Blake’a, soundtracki do filmów, płyta z coverami – piękne wykonanie Jefferson Airplane, o matko – kolaboracje, płyty elektroniczne, progresywne, post-rockowe…
@dancingindystopia "zmiana" -> to zawsze była dla mnie główna wartość Ulvera. I dlatego odrzuciło mnie od "Flowers...", która na pewno jest dobrą płytą, ale pierwszy raz w historii tego zespołu nie znalazłem tam nic nowego/innego. To był jakby ciąg dalszy "Cezara" (10/10), tylko słabszy. Dlatego teraz z ogromną radością i nadzieją przyjąłem odsłaniane po trochu, przyrostowo, EPki z nową muzyką - trochę inną, trochę starą, trochę nową, ale z niezwykłą klasą i dojrzałością - imo to jeszcze lepszy "post-pop" niż na "Cezarze", prze-pię-kne granie. A tu taka straszna wiadomość... I cholera wie, co się teraz wydarzy muzycznie. @muzykametalowa@postpunk
@dancingindystopia doskonale opisałaś "Perdition City" 😀 Ten album i właśnie "Shadows of the Sun" będą mi zawsze najbliższe, chociaż lubiłem też i soundtracki, i te wariactwa na temat Williama Blake'a... a potem potwornie rozczarował mnie koncert, na którym widziałem ich w grudniu 2010 (chociaż sam Garm zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie, gdy miałem przyjemność go wywiadować, i poczułem z nim fajną nić porozumienia). Chwilę potem wydali jeszcze słabiutkie "Wars of the Roses" i jakoś tak się oddaliliśmy. "Julius Caesar" był bardzo spoko, ale już chyba byliśmy od siebie za daleko, żebym aż tak się nim zachwycał... chociaż jak porównujesz go teraz do "Peryferala", to aż mam ochotę wrócić - zarówno do płyty, jak i książki (od której odrzuciło mnie swego czasu beznadziejne polskie tłumaczenie) 😉
Żeby nie było, nie ma jakiegoś szczególnego beefu z Tay Tay... Ale jeśli wam tęskno do cięższych, mroczniejszych klimatów, to na świeżo i szybko polecam dwie dzisiejsze premiery 🥰
A jeśli nie "źle", to przynajmniej "bardzo dziwnie". Oto niusy z ostatnich paru tygodni:
🎸 Wiadomość sprzed dwóch dni: Pitchfork znika z internetów w obecnej formie. Od tej pory ma podlegać pod magazyn dla mężczyzn GQ. Nie wiadomo, czy obecna strona Pitchforka zostanie zarchiwizowana czy w ogóle zniknie, natomiast nowe teksty mają się ukazywać już w ramach GQ. Oczywiście zapowiedziano też zwolnienia w ekipie Widełek, no bo jak można by cokolwiek zmieniać bez zwolnień, to niedorzeczne /s
🎸 Spotify wprowadza zmiany w polityce wypłacania hajsu za streamy. Konkretniej chodzi o próg odcięcia: pieniądze dostaną tylko te muzyczne podmioty, które w ciągu 12 miesięcy zyskają minimum tysiąc słuchaczy. Wbrew temu, co myślicie, takich zespołów jest stosunkowo mało. Debiutanci i indie projekty mogą zapomnieć o czymkolwiek poza, (gorzkie) hehe, wpisem do portfolio/"rozpoznawalnością".
🎸Na otarcie łez: związkowi zawodowemu Bandcampa udało się wywalczyć godne warunki dla zwolnionych pracowników. Co za świat, że nawet odpraw nie wypłaca bez miesięcy protestów i negocjacji...
Nie wiem, czy mam jakiś komentarz do tego wszystkiego. Poza stwierdzeniem oczywistości: wygląda na to, że obecna forma rynku muzycznego ulega coraz większej enshittification. Szkoda ludzi, oczywiście. Tych zwolnionych i tych, którzy coraz mniej wierzą w to, że tworzenie sztuki ma sens. No i cóż, moim zdaniem muzyka desperacko potrzebuje własnej wersji solarpunkowego optymizmu (NIE POPTYMIZMU). Inaczej wszyscy będziemy skazani na AI-generated pop rap z głośników, a ja nie chcę.
@dancingindystopia@muzykametalowa@postpunk
Odnosząc się do Spotify i innych wyzyskowych serwisów streamingowych może trzeba będzie przenieść się na Audiusa w poszukiwaniu muzyki niezależnej? Jest to alternatywa dla Spotify tak jak Mastodon jest alternatywą dla Twitter'a. Mam w planach go przetestować, ale still jeśli chce się coś zarobić na muzyce w dzisiejszych czasach jako niezależny twórca najlepiej mieć ciekawy merch np. taki jak na załączonym obrazku.
Przez długi czas nie chciałam pisać tego tekstu. Myślałam sobie: a może to ja jestem stara, może już nie umiem się bawić, albo nie mam (nigdy nie miałam?) w sobie duszy TRU rock’n’rollowca /metalowca /metalcore’owca/inne, niepotrzebne skreślić. Przychodzi jednak taki moment, kiedy tego typu obawy schodzą na dalszy plan. Dla mnie tym momentem było zbieranie szkła na koncercie, gdy za plecami buzowało mi pogo. A potem przejście z tulipanem z butelki przez bardzo zbity tłum do baru, żeby ją wyrzucić.
Gwoli wyjaśnienia: butelka nie była moja, ale ja ją (niechcący) stłukłam, więc trochę się poczułam odpowiedzialna. Zresztą potem tego szkła stłukło się więcej.
To była właśnie ta chwila, gdy stwierdziłam, że chyba jednak to nie chodzi o mój brak duszy tru.
Słuchajcie, drodzy koncertowi ludzie, ja wiem, że ostatnie, o czym chce się myśleć w trakcie zabawy to odpowiedzialność. Karnawał, rock’n’roll, hulaj dusza piekła nie ma i napie_ _ _lać… Serio, wszystko rozumiem, sama też lubię, choć chęci w tym więcej niż sił. Mimo wszystko jednak pewne rzeczy są po prostu nieprzyjazne dla otoczenia lub po prostu niebezpieczne. Wydaje mi się to tak oczywiste, że aż głupio mi marnować na to klawiaturę, ale widzę, że wcale tak nie jest. Widzę to na koncertach, na których sama bywam, w relacjach z koncertów, na których chciałabym być, oraz ogólnie czytając różne media okołotematyczne (nie tylko z Polski – problem* wydaje się globalny, co tylko mnie bardziej martwi).
I dlatego dziś zostaję panią marudą, pogromczynią uśmiechów dzieci i będę wam mówić, jak macie się bawić. Proszę, oto lista. Spisałam ją głównie pod kątem koncertów metalowo-rockowych, stąd sporo punktów o BHP pogo (ang. moshing**), ale myślę, że część zasad jest… nieco bardziej uniwersalna.
Nie palić prawdziwych papierosów/skrętów w sali koncertowej. To wciąż ogień, w tłumie można kogoś przypalić, poza tym ej, to śmierdzi.
Niby oczywiste? Tak, ale w grudniu byłam świadkiem, że nie***.
Nie stawiać szkła na scenie/pod sceną, ani gdziekolwiek w zasięgu ludzkich nóg i rąk. Fajnie pić piwko pod sceną, wiem, ale co, jeśli się rozbije, a potem ktoś się wywali na pogo i wpadnie w to twarzą?
Niby oczywiste? Jak pisałam wyżej, niekoniecznie, choć na szczęście nikt w nic nie wpadł twarzą (bo pilnowałam).
Pogo jest fajne, łączy adrenalinę walki z euforią doświadczania ulubionej muzyki. Nie każdy jednak ma na to fizyczne warunki albo chęci – każdego czasem mogą boleć plecy czy coś. Tak, was też to kiedyś spotka, droga młodzieży. Dlatego: nie wciągać do pogo osób, które tego nie chcą.
Zdarzyło wam się kiedyś, że ktoś was fizycznie zaniósł do pogo? Mnie niestety tak (bez mojej zgody). Niezbyt przyjemne, łagodnie mówiąc, choć wyszłam z niego bardzo gładko.
Rozwinięcie punktu trzy: byłoby miło, gdyby osoby pogujące trochę patrzyły, gdzie lecą, i czy przypadkiem nie na osoby niezainteresowane. Aczkolwiek rozumiem, że nie jest to łatwe do ogarnięcia. Ale rozważyć można.
Mąż dodaje: przynajmniej trzymajcie łokcie przy sobie.
Jak ktoś w tym pogo upadnie, to na litość Matki Ziemi, NALEŻY OSOBIE UPADAJĄCEJ POMÓC. Nie, z tego, co czytam w internetach, nie jest to wcale oczywiste.
Jak ma się na sobie ciuchy i/lub buty z ćwiekami, albo nie dajcie bogowie, kolcami… To się nie idzie w pogo. Proszę. Serio. To jest zagrożenie dla zdrowia wszystkich wokół.
Przypinki też lepiej tymczasowo zdjąć, choć tu bardziej ze względu na to, że można je zgubić.
Krzyk „napier^^^ać” albo „pokaż cycki” nie zawsze są takim komplementem, jak się niektórym wydaje. Trochę umiejętności odczytywania atmosfery nie zaszkodzi.
Z jednej strony rozumiem, że jak ktoś trafi do pierwszych rzędów pod sceną, to bardzo chce w nich pozostać. Z drugiej… Czasem trzeba ustąpić (na przykład w sytuacjach „muszę złapać się za barierkę, bo inaczej wybiję sobie zęby”). A czasem po prostu ustąpić warto, na przykład jeśli za tobą stoi osoba niższa o 20 centymetrów.
To już rada z kategorii szanowania samych siebie, niekoniecznie otoczenia, ale dodam i tak: zatyczki do uszu – albo słuchawki – są waszymi przyjaciółmi. Czasem wręcz słychać w nich wszystko lepiej, bo chronią przez najgorszym hałasem. A czasem to po prostu kwestia tego, że na dłuższą metę lepiej mieć sprawny słuch niż nie.
To tyle (nie)oczywistości z mojej strony. Nie zrozumcie mnie źle: to nie jest tak, że „uchybienia BHP” zdarzają się na każdym koncercie… Aczkolwiek mam wrażenie, być może błędne, że po pandemii takich zachowań jest więcej. Na pewno zauważyłam wzrost popularności moshingu. Zupełnie by mi nie to przeszkadzało, gdybym w razie niechęci do bycia zgniataną danego dnia zawsze mogła z niego łatwo wyjść. W każdym razie: nie chcę tutaj straszyć, że każdy koncert rockowo-metalowy to sama przemoc i czyhające zewsząd niebezpieczeństwa. Mimo to jednak – jakkolwiek „boomersko”, śmiesznie i oczywiście to nie brzmi, warto gdzieś z tyłu głowy mieć pewną wrażliwość na otoczenie, nawet w otoczeniu konsensualnej brutalności. Ostatecznie nawet w BDSM funkcjonują różne mechanizmy kontroli zabawy, czyż nie?Hasła bezpieczeństwa i tak dalej.
A jak jeszcze raz zobaczę zapalonego fajka w pobliżu mojej ukochanej DYI kamizelki, albo zobaczę potłuczone szkło na scenie, to serio… to ja się mogę wtedy stać zagrożeniem dla innych. Więc no :P Zachowywać się tam.
*Złośliwi, albo po prostu zgorzkniali po nieprzyjemnych doświadczeniach, użytkownicy Internetu zwalają to na młodsze pokolenie, albo coś w stylu „po COVIDzie ludzie zapomnieli, jak się zachować”. Osobiście nie wydaje mi się, żeby to o to chodziło do końca, a z tą młodzieżą to trochę czasem mam odczucie, że przyganiał kocioł garnkowi ;) Myślę, że to raczej taka bardziej uniwersalna chęć wyszalenia się i oderwania od codzienności, nastawiona na indywidualną radość bez względu na wszystko. Nie jest to zła chęć sama w sobie – gorzej, że w tłumie poszczególne egoistyczne radości wzmacniają się nawzajem i przekształcają się w niekoniecznie przyjazne środowisko. Coś tam coś tam, budujmy społeczności, to mały uszczerbek na osobistej frajdzie, a może potencjalnie bardzo pomóc innym (chociażby poprzez nieszkodzenie).
**Ciekawostka: pogo dance po angielsku oznacza nieco coś innego niż po polsku. Według angielskiej definicji z Wikipedii, pogo to po prostu skakanie (nawet takie w miejscu). To, co robią ludzie w Polsce, gdy mówią o pogo, moim zdaniem już bardziej podchodzi pod definicję moshing, czyli tańca, w którym ludzie „popychają się i wpadają na siebie nawzajem”. Piszę o tym, bo parę razy doprowadziłam do nieporozumienia gadając z anglojęzycznymi współfanami różnych rzeczy o koncertach, używając słowa „pogo”.
***Jestem miła, więc nie powiem, gdzie i kto. Ale pamiętam i mam cię na oku, droga osobo :D Zabrzmiało groźnie.
@dancingindystopia
Pewnie ze dwadzieścia lat temu oglądałem, prawie na pewno na antenie Viva Zwei, koncert Foo Fighters, gdzie przy plumkaniu linii melodycznej do for all the cows, Grohl mówi coś w stylu:
If you see someone who has fallen down you've got to fuckin' pick'em up, if you see someone who needs help you've got to fuckin' pick'em up and help. Rock'n'roll isn't fucking worth of getting your neck broken.
Pamiętam i stosuje się do tej rady, do teraz.
@dancingindystopia@muzykametalowa@postpunk
Mnie głównie przeszkadza przesadzona głośność. Zatyczki do uszu? Po co więc iść na koncert?
O szkle i tańcach pogo nie wspominam.
W zamian za kolaż top albumów na podsumowanie roku 2023 – z reguły robię takie właśnie kolaże, ale tegoroczny jest dość monotematyczny, więc sobie odpuszczę – chciałabym pochwalić się takim oto rękodziełem, przy którym sobie dłubię od sierpnia. Zaczęło się od kwietnego heksagramu na uspokojenie nerwów w czasie rekrutacji na studia... I rozwinęło się w pełnoprawny battle jacket*, z naszywkami i w ogóle.
Moment na samochwalstwo: hex i prawie wszystkie naszywki (wyjątki: The Cure, iamthemorning, róże) haftowałam sama.
Naszywek z przodu będzie więcej, chciałabym dodać jeszcze z pięć zespołów co najmniej. Ale najpierw muszę je wyhaftować, a w najgorszym razie kupić ;) Plecy za to zostaną takie, jakie są. Chyba że BMTH** spadnie z mojego topu <odpukać w niemalowane> i będę chciała czymś tę miłość zamaskować. Ale na ten moment cóż, fangirluję ostro.
Cóż mogę więcej rzec, tak mniej więcej wygląda mój muzyczny gust na rok 2023 :)
Kurtka lub kamizelka, na której się naszywa rzeczy. Wymyślili to amerykańscy lotnicy, potem podłapali to motocykliści, potem subkultury punkowe i metalowe, aż wreszcie koncept został skomodyfikowany w ramach "mody ulicznej". Trochę dlatego tak się chwalę, że to rękodzieło – nie że gotowce nie są fajne, ale ta konkretna rzecz jest bardzo... moja. I wyszła dużo taniej :D
**Jak ktoś chce się śmiać, to niech przynajmniej zrobi to w formie offline. Ja doskonale wiem, co np. "tru metalowcy" sądzą o tym zespole, wystarczy, że zajrzę w sekcje komentarzy Mystic Festival ;)
Podsumowując nową Gruzję - jeden bardzo dobry "gruziński" numer ("Wojna Domowa"), jeden bardzo dobry numer jak z płyty WTZ ("Do pokoju") i jeden numer, który zyskuje nową jakość w remiksie Perturbatora i brzmi jak jakiś Gruzing Joke :D ("Kciuk cel pal") choć wersja pierwotna niczego nie urywa. @muzykametalowa@postpunk