@ksiazki przykład tego, jak koncertowo spierdolić książkę o ciekawym zakątku świata...
mix setek porównań rodem z licealnych wypracowań, metafory na poziomie Paulo Coelho - i tak w każdym pieprzonym rozdziale, w każdym! do zrzygania...
Kapla może był w urokliwych miejscach na chińskiej prowincji, ale za cholerę nie potrafi tego opisać.
nie polecam. makulatura. najsłabsza książka o Chinach, jaką w ogóle czytałem.
„Nie zdążę” to książka o Polsce, którą znamy, ale o której nie chcemy mówić głośno – bo psuje narrację o równym dostępie, cyfrowej rewolucji i nowoczesnym państwie.
Olga Gitkiewicz w swoim reportażu pokazuje, jak potężna może być siła… rozkładu jazdy. A raczej jego braku. To opowieść o wykluczeniu komunikacyjnym – zjawisku, które brzmi jak temat z konferencji samorządowej, ale uderza w ludzi tak skutecznie, że nie mają jak do tej konferencji dojechać.
Autorka pisze o ludziach, których życie rozgrywa się w rytmie jednego autobusu dziennie (albo wcale), o uczniach dojeżdżających godzinami do szkół, o bezrobotnych, którzy nie mogą podjąć pracy, bo PKS nie dowozi. I o państwie, które od lat ten problem ignoruje z uporem godnym… no cóż, PKS-u.
Gitkiewicz nie popada w sentymentalizm, choć temat temu sprzyja. Jej styl jest suchy, reporterski, miejscami kąśliwy – i bardzo dobrze. Nie ma tu narracji zbawczyni narodu, za to są celne obserwacje, wypowiedzi mieszkańców wsi i miasteczek, a przede wszystkim ciche oskarżenie wobec tych, którzy potrafią budować autostrady, ale nie potrafią zorganizować zwykłego dojazdu do przychodni.
„Nie zdążę” nie oferuje łatwego katharsis. To nie jest książka, po której zamkniesz oczy z nadzieją, że „coś się zmieni”. Wręcz przeciwnie – otwierasz oczy i widzisz, że kraj, w którym żyjesz, ma dwa oblicza. Jedno ma metro i aplikację mobilną. Drugie – błoto i godzinę piechotą do przystanku-widmo.
Kolejny wpis na temat książki, którą mogę Wam polecić...
"Piknik z niedźwiedziami", czyli jak przeżyć z dziką przyrodą, nie zabijając przyjaciela ani siebie
Bill Bryson, człowiek, który o geografii i historii wie więcej niż połowa Wikipedii, postanowił w pewnym momencie życia, że pójdzie… na spacer. Ale nie taki zwykły spacer do Żabki po kefir. Nie. On poszedł na Appalachian Trail – ponad 3 500 kilometrów przez góry, lasy, błoto i komary wielkości gołębi. Bo czemu nie?
Towarzyszy mu Stephen Katz – stary kumpel, który ma kondycję pieczonego ziemniaka i na każdy kilometr szlaku reaguje tak, jakby ktoś kazał mu przebiec maraton w klapkach. Ich duet to coś pomiędzy "Głupim i głupszym", a "Survivor" w wersji dla nieprzygotowanych. Jeden zna się na mapach, drugi nie potrafi zawiązać sznurówek bez przekleństwa. Efekt? Komedia pomyłek na świeżym powietrzu.
Bryson w swoim stylu miesza fakty, anegdoty i sarkazm w taki sposób, że nawet opowieść o geologii Appalachów potrafi rozbawić bardziej niż niejeden kabaret. A kiedy już myślisz, że gorzej być nie może – pojawia się niedźwiedź. Lub coś, co może być niedźwiedziem. Albo chociaż szopem w złym humorze.
Nie spodziewaj się jednak poradnika „Jak przetrwać w dziczy” – to raczej „Jak nie umrzeć ze śmiechu, próbując przetrwać w dziczy (i uniknąć halucynacji z odwodnienia)”. Bryson zgrabnie kpi z samego siebie, z amerykańskiej obsesji na punkcie natury, i z faktu, że nikt tak naprawdę nie wie, dlaczego ktoś miałby iść przez pół kontynentu z własnej woli.
Podsumowując: "Piknik z niedźwiedziami" to książka o wędrówce, w której najważniejszym celem jest nie zwariować – ani przez przyrodę, ani przez własnego towarzysza. Świetna rzecz dla tych, którzy kochają podróże… z bezpiecznej kanapy.
@ksiazki#ksiazki
(kadr z filmu, który IMO jest dużo gorszy niż książka)
Powieść z 1867 roku (tłumaczenie z 1959), a więc starsza niż Sherlock Holmes, do którego zresztą jest bardzo podobna. Naiwny, archaiczny sposób indukcji, ale przyjemnie się to czyta - akcja we Francji, hrabiowie, służba, morderstwo, króliki z kapelusza, inspektor Lecoq. Niezłe.