Skończyłam czytać książkę "Przegryw" Wieczorkiewicz i Herzyk. To była dla mnie trudna emocjonalnie przeprawa, ale było warto. W książce poznajemy wiele historii inceli, przegrywów i goblinów siedzących na wykopie czy discordzie. Wplecione są także badania i wypowiedzi specjalistów. Bardzo dobra rzecz jeśli nie wie się za wiele o tym świecie. @ksiazki
OK, po wielu miesiącach wróciłem do czytania. Zmęczyłem wczoraj do końca "Walden, czyli życie w lesie", nie polecam, przez nią mnie odrzuciło od czytania - najlepsza część książki?
ZAKOŃCZENIE!
Ale zaraz po tym wziąłem na tapetę "Harald. Czterdzieści lat na Spitsbergenie" i to polecam - od razu wpadła prawie połowa, dziś pewnie skończę i sięgnę po kolejną z półki wstydu...
Od jakiegoś czasu polowałam na tę książkę w bibliotece i w końcu mam (nie spodziewałam się, że na moim krańcu świata znajdzie się tylu ludzi zainteresowanych Pegasusem...)
@avolha
Strzelam, że gdyby nie kinematografia całodobowych kanałów informacyjnych, większość obywateli do dzisiaj myślałaby, że chodzi o latającego konia. ;) @ksiazki
Doświadczenie najlepiej weryfikuje nasze wyobrażenia: od lat korzystam z czytników ebooków (akurat Kindle). Przez dłuższy czas Oasis 1. Potem nakręciłem się na 'lepszy', większy model Oasis 3, a niedawno planowałem przenieść się na Scribe lub Kobo Elipsa 2e - bo większe, rysik itd.
Dobrze, że nie sprzedałem Oasisa 1, bo właśnie do niego wracam - doświadczenie czytania w łóżku jedną ręką zweryfikowało moje zachcianki: jest sporo lżejszy od 3ki i nawet mniejszy ekran jest na plus - ściana tekstu na dużym ekranie wcale nie ok.
Inna sprawa, to może ktoś z Was ma doświadczenia z notowaniem na tego typu urządzeniach? Bo w tym celu nabycie Scirbe czy Kobo byłoby już być może uzasadnione. @swiatczytnikow może? 🙂
Prawdopodobnie za jakiś czas znów najdzie mnie napad gadżetomanii i będę kombinować, ale chwilowo tak to wygląda 🙂
Jak już siedzisz w systemie Amazonu to pójście w kierunku Scribe może być dobrym pomysłem, choć w moim przypadku okazał się głównie dużym czytnikiem do korzystania w domu. Jeśli chodzi o notatki, korzystam z dziesięciocalowego Onyxa, który ma znacznie lepszą apkę do notatek. Oczywiście jest kwestia do czego te notatki, bo może nie potrzeba OCR czy zaawansowanych opcji edycji. Scribe jest prostszy i to też jest jakąś jego zaletą. Sugerowałbym czekać na jakąś promocję.
Oasis 1 był świetny, leciutki i wygodny, szczególnie po wyjęciu z okładki, niestety w moim przypadku już dawno praktycznie padła w nim bateria.
„Nie zdążę” to książka o Polsce, którą znamy, ale o której nie chcemy mówić głośno – bo psuje narrację o równym dostępie, cyfrowej rewolucji i nowoczesnym państwie.
Olga Gitkiewicz w swoim reportażu pokazuje, jak potężna może być siła… rozkładu jazdy. A raczej jego braku. To opowieść o wykluczeniu komunikacyjnym – zjawisku, które brzmi jak temat z konferencji samorządowej, ale uderza w ludzi tak skutecznie, że nie mają jak do tej konferencji dojechać.
Autorka pisze o ludziach, których życie rozgrywa się w rytmie jednego autobusu dziennie (albo wcale), o uczniach dojeżdżających godzinami do szkół, o bezrobotnych, którzy nie mogą podjąć pracy, bo PKS nie dowozi. I o państwie, które od lat ten problem ignoruje z uporem godnym… no cóż, PKS-u.
Gitkiewicz nie popada w sentymentalizm, choć temat temu sprzyja. Jej styl jest suchy, reporterski, miejscami kąśliwy – i bardzo dobrze. Nie ma tu narracji zbawczyni narodu, za to są celne obserwacje, wypowiedzi mieszkańców wsi i miasteczek, a przede wszystkim ciche oskarżenie wobec tych, którzy potrafią budować autostrady, ale nie potrafią zorganizować zwykłego dojazdu do przychodni.
„Nie zdążę” nie oferuje łatwego katharsis. To nie jest książka, po której zamkniesz oczy z nadzieją, że „coś się zmieni”. Wręcz przeciwnie – otwierasz oczy i widzisz, że kraj, w którym żyjesz, ma dwa oblicza. Jedno ma metro i aplikację mobilną. Drugie – błoto i godzinę piechotą do przystanku-widmo.
Kolejny wpis na temat książki, którą mogę Wam polecić...
"Piknik z niedźwiedziami", czyli jak przeżyć z dziką przyrodą, nie zabijając przyjaciela ani siebie
Bill Bryson, człowiek, który o geografii i historii wie więcej niż połowa Wikipedii, postanowił w pewnym momencie życia, że pójdzie… na spacer. Ale nie taki zwykły spacer do Żabki po kefir. Nie. On poszedł na Appalachian Trail – ponad 3 500 kilometrów przez góry, lasy, błoto i komary wielkości gołębi. Bo czemu nie?
Towarzyszy mu Stephen Katz – stary kumpel, który ma kondycję pieczonego ziemniaka i na każdy kilometr szlaku reaguje tak, jakby ktoś kazał mu przebiec maraton w klapkach. Ich duet to coś pomiędzy "Głupim i głupszym", a "Survivor" w wersji dla nieprzygotowanych. Jeden zna się na mapach, drugi nie potrafi zawiązać sznurówek bez przekleństwa. Efekt? Komedia pomyłek na świeżym powietrzu.
Bryson w swoim stylu miesza fakty, anegdoty i sarkazm w taki sposób, że nawet opowieść o geologii Appalachów potrafi rozbawić bardziej niż niejeden kabaret. A kiedy już myślisz, że gorzej być nie może – pojawia się niedźwiedź. Lub coś, co może być niedźwiedziem. Albo chociaż szopem w złym humorze.
Nie spodziewaj się jednak poradnika „Jak przetrwać w dziczy” – to raczej „Jak nie umrzeć ze śmiechu, próbując przetrwać w dziczy (i uniknąć halucynacji z odwodnienia)”. Bryson zgrabnie kpi z samego siebie, z amerykańskiej obsesji na punkcie natury, i z faktu, że nikt tak naprawdę nie wie, dlaczego ktoś miałby iść przez pół kontynentu z własnej woli.
Podsumowując: "Piknik z niedźwiedziami" to książka o wędrówce, w której najważniejszym celem jest nie zwariować – ani przez przyrodę, ani przez własnego towarzysza. Świetna rzecz dla tych, którzy kochają podróże… z bezpiecznej kanapy.
@ksiazki#ksiazki
(kadr z filmu, który IMO jest dużo gorszy niż książka)