Twój udział w wyborach nie uratuje osób LGBT+

Z wielu postów i wywiadów możecie się dowiedzieć, że każda osoba, która chce być jakkolwiek solidarna z osobami LGBT+ musi w ten weekend wziąć udział w wyborach i oddać głos na Trzaskowskiego. Inne postawy, np. niewzięcie udziału w wyborach, będą postawami egoistycznymi, uprzywilejowanymi, cisheterofaceikowymi i pomijającymi interes tych najbardziej narażonych na dyskryminację, w tym osoby transpłciowe, niebinarne, a w szczególności transpłciowe dzieciaki. Kto może, niech głosuje, bo ważą się losy nas wszystkich i do tego powstrzymanie faszyzmu.

Tak się zdarza, że jestem osobą transpłciową. Ba, spędziłam sporą część swojego życia na organizowaniu się w obrębie swojej społeczności, pomocy wzajemnej, wsłuchiwaniu się w nasze potrzeby i analizując nasze zagrożenia, w tym te dotyczące osób niepełnoletnich. Nie jestem rzeczniczką czy głosem społeczności osób trans - bo nikt nie jest - ale ciężko będzie mi zarzucić zdystansowanie, uprzywilejowanie, oderwanie od rzeczywistych problemów czy ignorancję. Jestem również osobą niegłosującą - nie biorę udziału w tegorocznych wyborach prezydenckich (ani też w żadnych innych) co robię z pełną premedytacją i ukształtowaną u mnie polityczną świadomością.

W ciągu ostatnich paru tygodni przeczytałam w naszej lewicowo-liberalno-aktywistycznej banieczce tyle połajanek, że czuję potrzebę zgłoszenia głosu przeciwnego, przy świadomości, że będzie to kolejna z niekończącego się i nużącego potoku fejsbuczkowych analiz wyborczych. Tym razem jednak będzie z odrobinę innej perspektywy - pro-Trzaskowską aktywistyczną mobilizację wyborczą uważam nie tylko za jałową, ale aktywnie szkodliwą, a z używaniem moich praw jako bata na niedostatecznie-chętnie-głosujących-na-Trzaska fundamentalnie się nie zgadzam, choć oczywiście nikomu nie jestem w stanie zabronić używać podobnej argumentacji.

To, co mogę zrobić, to o tym napisać - skłania mnie do tego fakt, że elektoralna gorączka wydaje mi się pochłaniać coraz więcej naszych sił i możliwości, prowadząc nas wszystkich do zguby. Moje wynurzenia nie będą dotyczyć tylko kwestii samego oddania głosu, ale nawet w większej mierze tego, jak wybory wpływają na nasze zaangażowanie jako aktywistów - i je często wypaczają. Ścianopoście, idź!

  1. Dyskusje o istotności głosowania na Trzaskowskiego najczęściej rozgrywają się tak: po jednej stronie mamy osoby wymieniające rozliczne dowody niestałości, koniunkturalności czy zwykłego draństwa ze strony Trzaskowskiego, ze szczególnym podkreśleniem szczucia na Ukraińców, poparcia dla zbrodni na granicy PL-BR, czy reprywatyzacji w Warszawie. Zgadzam się z tymi argumentami.

Po drugiej słyszymy z kolei odwołania do utylitarnej analizy: jakkolwiek zły by nie był Trzaskowski, to dla osób LGBT+ nie ma wątpliwości, że Nawrocki będzie gorszy. W sytuacji gdy ważą się losy paru ustaw czy hipotetycznie możliwości blokowania rządu PiS-Konfederacji w drugiej części kadencji niegłosowanie na Nawrockiego jest przyzwoleniem na ludzką krzywdę w imię swojego moralnego dogmatyzmu, a także bierność w obliczu rosnących sił prawicy w tym skrajnej prawicy. Zgadzam się z tym, że Trzaskowski z całą pewnością nie będzie dla nas tak zły jak Nawrocki, ale tutaj moja zgoda się kończy.

Jest to analiza wybrakowana - bo urwana. Jeśli moim celem jako aktywistki jest to, by osoby transpłciowe mogły wieść w Polsce życie bezpieczne, wolne i spełnione, to właściwą miarą czasową do mojego aktywizmu będzie tutaj czas ludzkiego życia, odrobinę dłuższy niż termin następnych wyborów. Muszę mieć odpowiedzi nie tylko na następne 2 lata, ale również na 30 lat. W tej skali trudno o dokładne prognozy polityczne, ale pewne trendy możemy jak najbardziej ekstrapolować - na przykład rośnięcie w siłę faszystów w trakcie rządów liberałów. To w trakcie poprzednich rządów PO pojawił się Marsz Niepodległości i kult Żołnierzy Wyklętych i to znowu dzisiaj widzimy rosnące w popularności elementy faszyzujące. Powody są złożone - od kontrarianizmu wobec obecnie rządzącej władzy, przez wykluczenie ekonomiczne, rosnące nierówności, resentyment wobec Innych po lęk przed utratą własnego przywileju i pozycji.

Rządy liberałów podsycają wszystkie z tych problemów, a często same i najróżniejsze nacjonalistyczne pomysły podłapują do swoich programów. Jak “Trzaskowski może powstrzymać faszyzm”, gdy chodzi z faszystami na piwo i traktuje ich jak potencjalnych koalicjantów? Gdy Tusk zapowiada setkę ustaw deregulujących pisanych pod dyktando Brzoski, gdy dochodzą do nas słuchy, że obniżka składki zdrowotnej ma wejść w życie już tego roku, a NFZowi kończą się pieniądze na resztę roku, gdy wzrost płacy minimalnej spowolnił do najmniejszego od dekady, gdy kolejne grupy społeczne są oszukiwane odnośnie realizacji ich postulatów? A wiemy również o innym trendzie, który będzie realizował się przez następne dekady - kryzys klimatyczny postępuje, scenariusze “pesymistyczne” stają się realistyczne, a związana z tym destabilizacja ekonomiczno-polityczna wydarzy się już niedługo - a właściwie już zaczęła się wydarzać (np. w klimatycznych źródłach wojny domowej w Syrii). Nadchodzące czasy nie będą spokojne.

Więc kiedy słyszę głosy sprzeciwu, że za nic mam dobrostan transpłciowych dzieci, że prawica uszykuje kolejne nagonki, że tym razem najpewniej nie skończy się wyłącznie na medialnych atakach i prześladowaniach konkretnych aktywistów, a wejdzie również trumpowska dyskryminacja legislacyjna, to po głowie chodzi mi tylko pytanie - ok, a co proponujesz na potem? Co z następnymi parlamentarnymi? Trzaskowski to obietnica, że nasza opresja może nie pogarszać się przez 5 lat - co dalej? Co po nich? Czy bezpieczne, wolne i spełnione życie transpłciowych dzieciaków, to takie, przy którym każda kampania wyborcza to mierzenie się z rządami faszystów? A kiedy nowocześni faszyści zaczną być silni na tyle, by sięgnąć po metody faszystów oldskulowych, gdzie wynik wyborów liczył się mniej od liczby karabinów za plecami? Gdzie każda ustawa przegłosowana przez parlament liberalny, może zostać potem odwołana przez parlament skrajnie prawicowy? Gdzie każda zdobycz jest chwilowa, a bezpieczeństwo nigdy nie jest pewne? Gdzie neoliberalny mainstream faszyzuje się coraz bardziej, przytula do faszystów, używa tych samych metod, za które krytykowano PiS? Jakie są rezultaty podobnych liberalno-lewicowych mobilizacji w innych krajach europejskich i czy gdzieś udało im się faktycznie zminimalizować zagrożenie faszyzmem?

Tego rodzaju pytania zawsze są odsuwane w przyszłość, bo elektoralizm zawęża perspektywę czasową do następnej daty wyborów - “wszystko to ważne sprawy, ale na potem, bo teraz musimy się zmobilizować i odsunąć/powstrzymać PiS”. Takie hasło słyszymy przy każdych wyborach w ostatniej dekadzie. To, co nigdy nie jest rozważane, to koszt naszych krótkoterminowych mobilizacji i to, na ile nasze długoterminowe bezpieczeństwo jest torpedowane przez próby przyklejenia się do obecnie najsilniejszego wyborczego sojusznika. Jakie są koszta polityczne tego, że czołowe organizacje feministyczne czy queerowe - Ogólnopolski Strajk Kobiet, FEDERA, KPH, Miłość Nie Wyklucza - składają mniej lub bardziej entuzjastyczny hołd lenny Trzaskowskiemu i de facto włączają się w jego kampanię? Jaka jest długoterminowa konsekwencja tego, że za strażników naszych praw obieramy sobie kreatury słusznie darzone wrogością znacznej części społeczeństwa? W wielu krajach Globalnego Południa złączenie neoliberalnej i neokolonialnej agendy gospodarczej z prawami osób LGBT+ miało dla nas katastrofalne konsekwencje, dając legitymizację skrajnie homo- i transfobicznej reakcji - czy nie widzimy, że to samo możemy uszykować sobie sami? Ilu z nas oglądało filmy o Lesbian and Gays Support the Miners, by dzisiaj bez zrozumienia szerszych kontekstów mobilizować się za plecami kandydata będącego dla znacznej części społeczeństwa synonimem wyzysku?

Te skojarzenie neoliberalizmu i praw osób LGBT+ budowane jest od dawna, ale jest kwestią o najwyższej wadze, by mu się przeciwstawiać. By ochrona naszych praw płynęła nie z przytulenia się do tego, czy innego polityka, ale z innych źródeł: naszej własnej siły politycznej, wyrażanej nie w elektoratach, ale w działalności naszych rąk: protestach, blokadach, okupacjach, strajkach. Jestem świadoma, że przyjmuję tutaj do pewnego stopnia pozę wołającego na puszczy, bo procesy, o których mówię trwają od dekad, i nie będę w stanie ich samodzielnie zatrzymać. Niemniej wierzę, że jedynym sposobem na nasze długoterminowe przetrwanie jest budowanie ruchu oddolnego, solidarnego i intersekcjonalnego, który wychodzi poza logikę ciągłej bieżączki, a zamiast tego łączy różne walki, w tym te dla których Trzaskowski jest ogromnym zagrożeniem.

Nie bagatelizuję lęków osób LGBT+ przerażonych realnymi zagrożeniami dla naszych praw, ale tak samo nie mogę bagatelizować lęków innych, pokrzywdzonych przez Trzasowskiego-prezydenta Warszawy czy szerzej koalicję rządzącą - jedynym solidarnościowym wyjściem z tego galimatiasu jest dla mnie wyjście ponad elektoralizm. W długofalowej perspektywie najbardziej utylitarnym i pragmatycznym krokiem, który ma największą szansę ocalić najwięcej żyć osób LGBT+, nie jest ani agitowanie za Trzaskowskim ani nawet bojkotowanie wyborów, ale wzięcie kroku do tyłu i poszerzenie swojej politycznej wizji.

Nie jestem akcelarcjonistką, nie uważam, że “im gorzej, tym lepiej”, być może właściwy czas na przeciwdziałanie faszyzacji już przeminął i moje próby sformułowania odpowiedzi będą równie jałowe, co regularna bieżączkowa mobilizacja wyborcza. Nie traktuję cierpień naszej społeczności jako nieistotnych i mam pełną świadomość tego, że rządy skrajnej prawicy mogłyby się skończyć represjami dla mnie osobiście. Zrobiłabym wszystko, co w mojej mocy, by tych rzeczy uniknąć. Elektoralizm nie daje mi żadnej odpowiedzi, jak miałoby się to stać.

Prowadzi to do nas do drugiego problemu z elektoralizmem: jego korodującego wpływu na jakąkolwiek wyobraźnię.

  1. Ruch organizacji LGBT+ jest prawdopodobnie jednym z najżywszych ruchów po stronie liberalno-lewicowej - wiemy jak edukować i podnosić świadomość, zapewniamy reprezentację, opracowałyśmy tysiące scenariuszów szkoleń, nakręciłyśmy dziesiątki wzruszających spotów, wiemy jak zrobić dobry tęczowy festyn czy dobry after, zapewniłyśmy tysiące godzin psychologicznych konsultacji i grup wsparcia.

Jesteśmy również ruchem kompletnie pozbawionym wyobraźni i sprawczości, niewierzącym nigdy w nasze własne siły. Nasze organizacje to generałowie bez armii - siła politycznych organizacji LGBT+ jest siłą bez pokrycia, bardziej opierającą się na USAid niż faktycznej możliwości mobilizacji naszej społeczności. Wyobraźnia i śmiałość historycznych ruchów osób LGBT+, znanych z akcji bezpośrednich wymierzonych w konserwatywne rządy Thatcher czy Reagana, w Polsce się nie przyjęła. Wiara we własną bezsilność jako aktywistów jest tak duża, że wiele znanych aktywistycznych nazwisk po wygranej koalicji w ‘23 uznała, że największą drogą do sprawczości będzie przestać być aktywistą i zostać politykiem czy rządowym biurokratą. Gdy Kotula oznajmia nam, co można osiągnąć w obszarze związków partnerskich - to się jej słuchamy, może podeślemy listy do posłów PSLu, ale zostawimy na lodzie np. osoby trans, które nie chcą się rozwieść. Gdy z umowy przeciw mowie nienawiści wykreślane są osoby trans - to nie protestujemy ani nawet się za bardzo nie oburzamy. Politycy mówią nam, co jest możliwe, a my zgłaszamy przypisy. Horyzont możliwości to nowa kampania z nowym spotem.

Próby realizacji odmiennych metod działania, w których poza marchewką mamy dla polityków również kij, zaistniały w postaci Stop Bzdurom - ale nie znalazły naśladowców. W innych ruchach możemy widzieć sukcesy - ogólnospołeczne zagwarantowanie dostępu do aborcji farmakologicznej przez organizacje feministyczne, uporczywe pchanie tematu asystencji społecznej przez protesty i okupacje, ruch związkowy i lokatorski od lat wywierający presję w skali mikro i makro na kluczowe sfery naszego życie. Cześć z tych metod wiąże się z metodami wywarcia presji czy rozmowami z politykami, ale nie z pozycji sojuszników tego czy innego polityka, nie z pozycji petenta, ale raczej własnego kapitału politycznego - stawiania żądań i ultimatów, robienia politykom tak znacznych problemów, że aż z frustracji realizują nasze postulaty. Inne opierają się na zapewnianiu potrzeb naszej społeczności tu i teraz, bez czekania na to, aż parlament cokolwiek przegłosuje.

Elektoralizm zabiera nam możliwość walki o więcej w czasach dobrych, ale również robi z nas grupę bezbronną w czasach ciężkich. Wiemy, że faszyści mogą rosnąć w siłę i wiemy, że liberalne rządy nie dają przed nimi żadnej ochrony. Jest to problem, który powinien nas elektryzować, który powinien skłaniać nas do refleksji nad dotychczasowymi formami działania, przeformułowania wszystkiego, co dotychczas robimy - tymczasem wydaje się, że “głosuj jeszcze bardziej niż zwykle” jest pierwszą i ostatnią odpowiedzią, jaką tu dysponujemy. A jak się nie uda, no to do grobu.

Kwestia ta jest dla mnie o tyle istotniejsza, że o ile pewne formy nienormatywności seksualnej czy płciowej mają sposoby na asymilację, to jako osoba trans niespecjalnie mam powód, by liczyć na któregokolwiek polityka - znaczną część swojej działalności poświęciłam transfobii liberalnej i lewicowej. Mainstreamowe partie w tym obszarze mają ogromną łatwość w politycznych woltach i otwartej transfobii lub bierności wobec kolejnych ataków na nasze prawa. Jeśli na kogoś będę mogła w swoim życiu liczyć, to nie będzie to żaden lewicowy czy liberalny polityk, ale szeroki solidarnościowy ruch sprawiedliwości społecznej - a silne zaangażowanie w kampanie polityczne partykularnych polityków jest takiego ruchu negacją.

Nie jest to z mojej strony potępienie z wysokiego konia, ale raczej z wnętrza tej grupy - piszę przecież tutaj również o sobie, jako o kimś, kto przez lata skupiał się na działalności edukacyjnej, debunkującej, single-issue. Jednocześnie widzę, że wiele z form działania, które przyjęłyśmy jako aktywistki, wyczerpuje swoją formułę i rozbija się o mur brutalizującej się polityki; widzę potencjały sojuszów, które nigdy się nie zmaterializowały - społeczność osób LGBT+ jeszcze częściej niż cisheterycka będzie potrzebować mieszkania po tym jak wyrzucono nas z domu; będzie potrzebować opieki zdrowia psychicznego i dobrze działającej opieki zdrowotnej (w tym opieki afirmującej płeć), tak jak grupy pacjenckie i niepełnosprawnościowe; będzie walczyć z kontrolą patriarchalnych lekarzy tak samo jak grupy aborcyjne; będzie częściej pracować seksualnie; będzie częściej potrzebować zabezpieczeń socjalnych i pracowniczych. Część z tych sojuszy nigdy nie zaistniała, część opiera się na dzieleniu pojedynczych osób i wzajemnych uprzejmościach, ale rzadko kiedy praktycznych działaniach. I oceniam ten potencjał jako rzecz dużo cenniejszą niż kupka głosów, którą zdobędzie zaangażowanie się w kampanię wyborczą polityka.

Skupiłam się na poletku aktywistycznym, ale widzę ten sam efekt w szerszej społeczności osób LGBT+ - ogromna niepewność, poczucie bezsilności, bycia pyłkiem na wietrze historii i na łasce elektoratów. Nie mam na to żadnych badań socjologicznych, ale od dłuższego czasu zastanawiam się - czy niezwykle silna presja na uczestnictwo w wyborach nie jest przypadkiem drugą stroną bardzo niskich wskaźników zaangażowania społecznego, uzwiązkowienia, oddolnego działania w Polsce? Zamiast myśleć o tym, co możemy zrobić własnymi rękami, skupiamy się na głosowaniu, pomimo że jest ono tak nieefektywne - 10 głosów nie znaczy nic, a 10 rozgarniętych i zdeterminowanych osób może zmienić całe społeczeństwo.

  1. Na koniec zostawiłam zaś kwestię, która dla wielu osób jest najistotniejsza, choć dla mnie nie za bardzo, czyli udział w głosowaniu.

Co zmienia oddanie głosu? Oddanie głosu oznacza dodanie +1 do liczby głosów danego kandydata. Pojedynczy głos ma wpływ na rezultat tylko w dwóch sytuacjach - gdy doprowadza do remisu lub gdy doprowadza do wygranej jednym głosem. Jeśli kandydat, na którego głosujemy ma tych głosów więcej, i tak wygrał. Jeśli ma tych głosów mniej, i tak przegrał. Im mniej osób głosuje, tym większa waga pojedynczego głosu - w wyborach o wielomilionowej frekwencji sytuacja wygranej jednym głosem jest praktycznie niemożliwa, ale w wyborach na sołtysa może już zdarzać się regularnie. Nie znalazłam opracowań statystycznych konkretnie dla Polski, ale w przypadku USA, przy ograniczeniu analizy wyłącznie do “swing states”, gdzie wynik wyborczy jest niepewny, a liczba głosujących jest ograniczona, te szanse zostały oszacowane na około 1 do 10 milionów. Zbliżone do trafienia szóstki w totka.

Oczywiście osoby głosujące w pełni zdają sobie sprawę z tego, że ich pojedynczy głos nie będzie głosem decydującym - powszechna jest metafora kropli, z której składać ma się duża fala. Pojedyncze głosy nie mają znaczenia, ale z takich głosów składają się jednak całe populacje i trendy socjologiczne, które mogą już podyktować czyjeś zwycięstwo. Wybory w takiej skali mają w końcu znaczenie i politycy nie bez powodu wydają ogromne sumy i środki, by wpłynąć na ich wynik. W kampaniach profrekwencyjnych czy mobilizacyjnych chodzić ma o to, by zmobilizować do głosowania duże rzesze ludzi, i w tym zakresie mogą one wpłynąć na wynik wyborów - choć zgryźliwie można byłoby tu dodać, że w takim razie żyjemy raczej w systemie opartym na władzy mediów i twórcow narracji, a nie nas samych.

Jednakże w dyskursie wyborczym dzieje się tutaj coś przedziwnego - bardzo często gdy wypowiadam się o moim osobistym głosie, to ludzie traktują go, tak jakby nie tylko był hipotetyczną częścią tej fali, ale był tą falą. Pomimo oczywistej matematycznej nieistotności pojedynczego głosu, to deklaracja niegłosowania przyciąga reakcje, które trudno nazwać inaczej niż dyscyplinowaniem, łajaniem czy koceniem. Nieoddanie głosu ma oznaczać, że nie obchodzi Cię los tej czy innej mniejszości, że niszczysz demokrację, że chcesz by kobiety umierały na porodówkach, że cierpisz na liczne wady charakteru i pochodzenia, że w sumie to zasługujesz na pobicia, więzienia, dyskryminację i wszystko, co tylko złego przyniesie PiS, bo sama to na siebie sprowadzasz - innymi słowy, moje niegłosowanie ściąga na mnie moralną odpowiedzialność za wynik wyborów nawet jeśli mój głos nie miałby na te wybory żadnego przełożenia. A rewers monety jest podobnie ekstremalny: hurraoptymistyczna narracja o tym, że każdy głos się liczy, że to ty wybierasz, że to święto demokracji i najważniejszy dzień w roku.

To wszystko jest po prostu bujda na resorach. Można by to próbować rozumieć jako cyniczną kampanią reklamową - tak jak właściciel produktu mówiący w reklamie, że jego kupno uczyni Cię osobą specjalną i unikalną. Skoro liczą się efekty makro, to każdą osobę wahającą się trzeba zgnoić i przywołać do porządku, a każdą osobą głosującą zachęcić superlatywami o wielkiej istotności tego aktu - w obu przypadkach nic to nie zmieni, ale przy przemnożeniu tego przez 10 tysięcy, mamy już trochę elektoratu. Narracje opierające się na takiej retoryce, nawet jeśli “skuteczne”, trudno nazywać jednak inaczej niż zwyczajnym kłamstwem. Jako osoba przywiązująca dużą wagę do własnej wolności i autonomii jest to dla mnie kłamstwo jeszcze bardziej obłudne, bo próbujące mi odebrać moją własną sprawczość, kierujące mnie na manowce, wskazujące działanie marginalne jako niezwykle istotne. Mój osobisty głos nigdy nie miał żadnego znaczenia, a jakakolwiek jego istotność płynęłaby tylko z wpisania się w masę setek tysięcy innych głosów.

To, czym ‘naprawdę’ jest decyzja o głosowaniu, to o tym, czy chcę zostać malutką częścią danego trendu socjologicznego - czy chcę dać moje +1 dla mobilizacji wyborców Trzaskowskiego przestraszonych wynikami prawicy, czy chciałam dać +1 do całkiem niezłego wyniku Zandberga. Jest to wpływ na rzeczywistość odrobinę wyższy od zerowego, ale tylko troszeczkę. Tak samo moją odmowę głosowania można rozumieć w myśli socjologicznego trendu bojkotu wyborów przez anarchistów - jeśli jakiś kandydat przegrał, bo nie udało mu się zmobilizować dostatecznie wielu anarchistów, to prawdopodobnie problemem było jednak to, że podjął bardzo głupią decyzję odnośnie tego, na którym elektoracie się skupić. Finalny rozkład głosów będzie rezultatem dziesiątek tego typu trendów mobilizacji i demobilizacji - w przypadku obecnych wyborów odpowiedzialność za ich potencjalnie bliski wynik ponosi w największym stopniu sam Trzaskowski, jego środowisko polityczne, jego tragiczna kampania oraz niepopularny i niemrawy rząd, którego reprezentuje.

A nawet gdyby głos znaczył więcej, gdyby moja opinia faktycznie się liczyła - to i tak demokracja reprezentatywna nie daje mi wcale za dużo możliwości. Reprezentant może robić co chce, łącznie ze sprzeniewierzeniem się swojemu własnemu programowi. Za 4 lata mogę zagłosować na innego kandydata… ale jesli tylko z takich sklada się scena polityczna, to nie będę mieć na kogo głosować. Nawet młode i ideowe partie, takie jak Partia Razem, po dojściu do władzy zbyt często okazują się realizować politykę kompletnie inną niż ta obiecywana, gdy tylko uda się im dojść do władzy - istotną polityczną lekcją było dla mnie obserwowanie greckiej Syrizy, jej niezwykle ambitnego programu, oraz zupełnego zaprzedania tych idei po wygraniu wyborów parlamentarnych.

Pokładanie nadziei w partiach parlamentarnych jest pokładaniem nadziei w kimś - jest formą hazardu, zakładu, że ktoś okaże się spełnić tę konkretną obietnicę wyborczą, powierzenia własnego losu w czyjeś inne ręce. By móc wpłynąć na wybory, trzeba ogromnej pracy setek ludzi - tylko po to, by wynieść na pozycję osoby, których nie możesz kontrolować, i które i tak zrobią co chcą. Nie pomoże tutaj wybranie osoby, ktora wydaje się szczególnie szlachetna czy szczególnie zaufana - problem zepsucia wśród polityków nie jest kwestią wyboru złych osób, a raczej konsekwencją pracy jako polityk - kupczenia czyimś prawami w ramach kompromisów partyjnych, cynicznych kampanii reelekcyjnych, zakulisowych rozgrywek o władzę. Tego typu działania ma na swoim koncie każda partia w parlamencie.

Moja postawa sumarycznie nie wynika więc z dogmatyzmu, z niechęci do wybierania mniejszego zła, bo czasami faktycznie trzeba je wybierać - po prostu tutaj kompromis ten jest tak mało warty, że nie uważam, by należało go poważnie rozważać.

  1. Można by tutaj zaoponować - moja dotychczasowa argumentacja dotyczy przykładania zbyt dużej wagi do głosu oraz zaangażowania aktywistów w elektoralizm. Można jednak wyobrazić sobie osobę, która nie pokłada nadziei w wyborach, która nie wpisuje się w czyjekolwiek kampanie wyborcze, która wie, że nie jest to zbyt znaczące, ale i tak oddaje głos, z jakiegokolwiek powodu, np. chęci bycia kropla w tej fali.

Zgadzam się z tym. Uważam decyzję o głosowaniu za nieistotną, stąd tak samo nie namawiam nikogo do niegłosowania - ma to dokładnie tyle samo znaczenia. Mam parę powodów do konkretnie niegłosowania, ale nie są one szczególnie ważne.

Mój bojkot początkowo wziął się z emocjonalnej niechęci do uczestnictwa w czymś, co uważam za farsę, ale z czasem zobaczyłam w nim pewien niewielki pozytywny efekt - jest to dosyć dobry conversation starter o tym, jakie działania polityczne są faktycznie skuteczne. Nigdy nie jestem postrzegana jako członkini fanklubu któregoś z polityków (przydatne w kontekście polaryzacji), a dla osób bardziej świadomych politycznie często jest to przyczynek do rozmowy, o tym jak właściwie wpływa to na rzeczywistość. Jest to oczywiście efekt mikro, a wiele z rozmów nie prowadzi donikąd. Uznaję go jednak za politycznie istotniejszy niż waga mojego głosu, jako widoczną w przestrzeni publicznej deklarację, że można do polityki podchodzić inaczej. A z powodów mniej politycznych, a bardziej symbolicznych - mam sentyment do mniej cynicznych czasów, gdy etykieta zgadzała się z zawartością pudełka, a tożsamości polityczne zgadzały się z praktyką życia. Anarchistki zwykły nie głosować.

Jednocześnie jeśli kogoś to nie przekonuje i do wyborów nadal chodzi, to nie będę nikomu blokować wejścia do komisji, czy go moralizować. Nie chodzi mi o demobilizację ani o to, że akcja bojkotowa cokolwiek zmieni - jeśli coś jest dla mnie ważne, to zmiana sposobu myślenia o działaniu politycznym. Dlatego też piszę ten post i do tego zachęcam: 1 czerwca zróbcie, co gra wam w sercu. 2 czerwca usiądźcie z innymi zaangażowanymi osobami, zastanówcie się jak ma wyglądać nasza droga do wyzwolenia przez następne dekady, i poświęćcie tej kwestii tysiąc razy więcej uwagi, refleksji i zasobów niż temu wyborczemu korowodowi, który przewalał się przez nasze feedy ostatnie miesiące.

Autorka: Nina Kuta

BubsyFanboy,
@BubsyFanboy@szmer.info avatar

I tak zagłosuję. Te wybory są zbyt ważne żeby pomijać.

Wyrak,

Tak myślałem w 2015 r. kiedy też zbojkotowałem wybory. Potem był rząd PiS który dla społeczności LGBT był bardzo przemocowy. Następny rząd PiS prawdopodobnie w koalicji z Konfederacją będzie jeszcze gorszy. Można popatrzeć na USA Trumpa gdzie osoby transpłciowe zostały pozbawione praw obywatelskich jako przykład na to co nas czeka.

Gryficowa,
@Gryficowa@szmer.info avatar

Czyli zrobiłeś regres :/

Wyrak,

W pewnym wieku człowiek wyrasta z bycia edgy lewicowcem lub anarchistą. Poza tym Bążurek mimo wszystko nie tak odstręczający jak Komorowski z tą swoją dwururką.

Gryficowa,
@Gryficowa@szmer.info avatar

rofrex,

To u mnie coś nie pykło bo raz spróbowałem wyborów i dorosłem do anarchizmu i co kolejne wybory tylko utwierdzam sie w przekonaniu że to nie był błąd. Są ludzie którzy dorastają do tego by nie popełniać więcej tych samych błędów (tak, rozumiem, że to może przerażać ale na tym polega dojrzałość)

StrayCat,
@StrayCat@szmer.info avatar

Zawsze może być to rząd PO-Konfederacja, wszak jak napisał Radziu Sikorski - “za Polskę która łączy, nie dzieli”

Wyrak,

Jeśli Nawrocki wygra w niedzielę, to w 2027 premierem zostanie Czarnek i skończy się nasze lewakowanie. Nowy rząd PiS będzie wsadzał ludzi do obozów tak jak to robi Trump.

StrayCat,
@StrayCat@szmer.info avatar

Dokładnie tak będzie, a Jarosław Kaczyński ogłosi się wodzem narodu, przywdzieje koronę i dzieci w szkołach codziennie będą się do niego modlić.

Ale poważnie, czemu straszysz mnie Nawrockim skoro to PO publicznie liże się z Konfederacją? Czy j*banie PISu już rozłączyło z się z jebaniem Konfusi ona jest już ok? W końcu Romek Giertych mógłby być znowu w rządzie wraz z Krzysiem Bosakiem

Wyrak,

Bo Nawrocki jest naziolem i w mojej opinii jest bardziej niebezpiecznym politykiem niż Mentzen. Jeśli wygra teraz to za 2 lata będzie miał możliwość zglajszachtować całą scenę prawicową i zostać polskim Duce. Zresztą sam Mentzen zdaje sobie z tego sprawę dlatego niechętnie go popiera.

lemat_87,
@lemat_87@szmer.info avatar

Popieram. Trzeba być ślepy, żeby tego nie widzieć.

  • Wszystkie
  • Subskrybowane
  • Moderowane
  • Ulubione
  • informasi
  • krakow
  • parlamentarna@szmer.info
  • rowery
  • test1
  • muzyka
  • fediversum
  • Technologia
  • NomadOffgrid
  • gurgaonproperty
  • shophiajons
  • Psychologia
  • esport
  • Spoleczenstwo
  • FromSilesiaToPolesia
  • Gaming
  • slask
  • nauka
  • sport
  • niusy
  • antywykop
  • Blogi
  • lieratura
  • retro
  • motoryzacja
  • giereczkowo
  • MiddleEast
  • Pozytywnie
  • warnersteve
  • Wszystkie magazyny